Ponieważ wróciłam literacko do towarzystwa krasnoludów, rusałek, strzyg, zduhaczy, mamun i innych równie sympatycznych stworów z świata na pograniczu fantasy i mitologii słowiańskiej, przypominam Wam ostatni (opublikowany tutaj) odcinek.
Główny bohater to krasnolud Grimbald Wspaniały (ten godny przydomek sam sobie nadał), safanduła, pantoflarz, obibok, pijanica i ale niezwykle otwarty na wszelkie przyjaźnie, znajomości oraz nowe doświadczenia, jegomość. Jego sąsiadami są Baba Leśna Hawra, figlarne rusałki, para tajemniczych zduhaczy, enigmatyczna mamuna, krasnoludy i wiele innych stworów. Tekst pisany jest z przymrużeniem oka i tak też, mam nadzieję będzie go odbierać. :)
Tamtego
dnia, a dokładnie w środę pod wieczór, Grimbald Wspaniały poczuł, że
jakby ostatnio trochę mu na wspaniałości ubywało. Nie to, że jakoś
bardzo spektakularnie, ale jednak na tyle, że znacznie spadło jego
poczucie samooceny. Usiadł na zydelku, przy piecu i dla rozjaśnienia
mroków przemyśleń dogłębnych i analitycznych wielce, nalał sobie kaganek
„oliwy mądrości”, w postaci szklaneczki ratafii, którą to pieczołowicie
na lepszą okazję żona przygotowała i skrzętnie, acz naiwnie schowała,
wierząc że do niej dotrwa.
- Jaka może być lepsza okazja niż zimowe zadumanie męża? - usprawiedliwił siebie po cichu Grimbald.
I
rozgrzeszywszy sumienie stwierdzeniem, iż żadna, a przynajmniej prawie
żadna, upił łyczek pachnącego latem trunku. Potem drugi, trzeci…
W
głowie mu się zakręciło bardzo przyjemnie, czy to od owego zapachu
przesyconego słońcem i owocami, czy od smaku głębokiego, czy od
procentów nie byle jakich.
Grimbaldowa spała już, dając tego dowód w postaci chrapania z poświstem.
Drzemała
ostatnio przez pół dnia, a resztę przesypiała. W wolnych chwilach
narzekała, a to że zgaga ją piecze, a to łydki rwą, a to łupie w krzyżu,
a to jeść jej się chce, ale koniecznie, tej zupy, co ją jedynie jej
mamusia na niedzielne obiady warzy i niech ktoś szybkim truchtem po tę
polewkę poleci do sąsiedniej wsi. A to, że jej niedobrze i zupę
natychmiast zwróci jeśli nikt nie przyniesie kropli żołądkowych, ale nie
tych, bo te zbyt mocne i pieką w gardle i niech ktoś się wreszcie nad
nią zlituje, bo nie wytrzyma, straci panowanie nad sobą i zrobi taką
jazdę… Więc gdy zapadała w sen, Grimbald przykrywał ją pierzyną i na
palcach oddalał się, ciesząc z ciszy zapadającej do pierwszego
chrapnięcia w chałupie.
Teraz
nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę, czując, że doskonale wnosi w
głąb duszy światło, pozwalające w odmętach skomplikowanej osobowości,
rozróżnić kontury nie tylko problemów wszechświata, czy metafizyki bytu
krasnoludzkiego ale i wielopłaszczyznowych spraw domowego ogniska.
Nie,
nie to żeby Wspaniały narzekał. Nie. Tyle, że czasem spadała na niego
świadomość paskudna, że jeśli zasłużył na przydomek, to rzecz się już
dokonała i nie wróci, a jeśli to tylko w postaci słowa dźwięcznego lecz
pustego i wymawianego dość okazjonalnie.
Głośne westchnienie wyrwało mu się z głębi piersi i przyciągnęło szklaneczkę z ratafią do ust.
- Ech, a jakby tak ruszyć z posad coś wielkiego, nie oglądając się na nic? Taaa. Tylko co?
Skrzypnięcie łóżka i ściszony jęk małżonki „Grimbaaald” sprawiły, że ruszone zostały z posad cztery litery filozofa.
Małżonka
siedziała półprzytomna na łóżku ale oczy miała dziwnie rozszerzone,
wręcz prawie okrągłe. Widać było, że coś ją mocno przestraszyło.
- Grimbald – szepnęła – tam coś jest.
- Gdzie?
- Pod łóżkiem.
Uśmiechnął się pod nosem.
Ech te humory. Pewnie zabłąkana mysz albo pająk.
Chyba odczytała jego myśli, bo zmarszczyła brwi i ostrym szeptem napomniała:
-
Grimbaldzie, nie mam urojeń, a już na pewno histerii ciążowej i jeśli
twierdzę, że pod łóżkiem coś jest, to jest, choćby i nie było.
Nie
sposób było oprzeć sile żoninej sugestii, więc krasnolud schylił się,
stęknął, przyklęknął na jedno kolano, znów stęknął, zaklął pod nosem i
zajrzał.
Pod łóżkiem, jak
to pod łóżkiem – koty z kurzu, zapomniana para kapci, zagubiona
chusteczka do nosa, kapsel, ołówek oraz… w miejscu, gdzie nie mógł już
dosięgnąć ręką, coś niewyraźnego majaczyło tuż pod ścianą.
Zmrużył
krasnolud oczy i wpatruje się w tajemnicze zjawisko. Niczego
konkretnego to nie przypominało. Ot, kupka nieszczęścia. Tyle, że kupka
ta dziwnie, miarowo się poruszała, jakby była zdyszana po długim biegu i
wydawało się, że z jej głębi jarzy się maleńka para oczu.
- No! Mówże, co dojrzałeś – ponagliła męża Grimbaldowa.
Ten uniósł się z kolan powoli i szeptem rzekł.
- Coś tam jest…
- Też mi nowina! – zakrzyknęła krasnoludka. – Wiedziałam, że nie mam omamów, a już na pewno histerii ciążowej.
- Ciiii – Grimbald przyłożył palec na znak, aby powściągnęła zachwyt nad swoją przytomnością umysłu.
- Dobrze, dobrze… ale co to jest?
- Nie wiem, wygląda jak kupka nieszczęścia.
- Jakiś zwierz się wdarł i nabrudził? O, to pewnie pies sąsiadów! Zaraz im powiem, co sądzę! Zaraz wstanę, pójdę i urządzę taką…
- Nie. Cicho, to nie to. Leż. Jazdę sąsiadom zrobisz jutro albo pojutrze, przy następnej nadarzającej się okazji.
Pochylił się raz jeszcze i ostrożnie zajrzał pod łóżko.
Kupka
nieszczęścia siedziała w tym samym miejscu i wciąż się trzęsła. Nawet
żal się zrobiło krasnoludowi tego czegoś, czymkolwiek to było. Nie
wyglądało na psa, nawet takiego małego, nie wyglądało na żadne znane
Grimbaldowi zwierzę, ani na… w sumie na nic, prócz kupki nieszczęścia.
- Cip, cip, cip – zaryzykował przywabienie zagadki Grimbald.
- Zwariowałeś? Wywabiasz to coś? – zakrzyknęła z łóżka małżonka.
- Cicho! – syknął krasnolud. – Zdaj się na mnie, dobrze wiem co robić.
O
dziwo, podziałało, krewka matrona ucichła, przykryła się szczelnie
kołdrą, bo nigdy nie wiadomo, czy coś spod łóżka nie ma w zwyczaju
personalnie niepokoić zacne niewiasty i cierpliwie czekała, pokładając
nadzieję w tym, iż działania męża mają sens.
Grimbald
tymczasem układał plan przywabienia dziwnego stwora. Pojęcia nie miał
co można by było zrobić, aby rozwiązać problematyczną sytuację. Czym by
to przywabić? Co taka kupka nieszczęścia może lubić?
Kurde…
to enigma jeszcze większa niż egzystencjalne zawiłości bytu
krasnoludzkiego, a może nawet i sedno tego, czego w życiu pragną
kobiety? E nie, tak skomplikowane nie może być. Trzeba zacząć od innej
strony i zadać sobie pytanie: co takiego lubią wszyscy?
I
choć można by toczyć zajadłe dyskusje i w tym temacie, rozważać
wszelakie za i przeciw, deliberować, czy jest coś takiego na świecie czy
też nie, filozofować czy to rzecz materialna, czy idea, to akurat
Grimbaldowi przychodziła na myśl jedna jasna i klarowna odpowiedź –
wódeczka lub jej pochodne.
- Ratafia – szepnął olśniony.
Skoczył szybko do kuchni, przyniesioną butelkę otworzył i odlał trochę płynu do zakrętki. Powąchał i westchnął z uznaniem.
- Słodziuchna w tym roku wyszła…
Grimbaldowa poruszyła się niespokojnie pod kołdrą, ale nic nie powiedziała, wciąż wierząc, iż mąż wie co czyni.
Krasnolud
delikatnym ruchem podsunął zakrętkę z ratafią pod łóżko i odrobinę się
wycofał, cały czas obserwując kupkę spod ściany.
Przez
chwilę nic się nie działo, jeśli nie liczyć drżenia tajemniczej istoty.
Potem jakby nieznacznie się rozprostowała. Chyba wyczuła zapach trunku.
- Co robisz? – Grimbaldowa nie wytrzymała.
- Ciii… Mam plan.
Kupka
nieszczęścia zaczęła ostrożnie przybliżać się do małego zasobnika z napojem. Grimbald nie
spuszczał jej z oka, a i ona zdawała się również bacznie go obserwować,
by w razie gwałtowniejszego ruchu czmychnąć w bezpieczne miejsce pod
ścianą.
- Taś, taś – zachęcał kupkę krasnolud.
Przybliżyła się znów do zakrętki wypełnionej wonną ratafią. Nęcił ją ostry, charakterystyczny zapach trunku.
-Nuuu, chodźżeż maleńka.
Kupka wydała cichutki syczący odgłos i wydało się krasnoludowi, iż rozróżnia w nim zirytowany ton oraz słowa „maleńki, jak już”.
Zaniepokojona
rozwojem sytuacji małżonka wzięła głośny wdech, lecz Grimbald uniósł
rękę, dając znak, by nic nie mówiła i… nic nie powiedziała.
O
rany, zaczynam zmierzać w kierunku wspaniałości, skoro umiem jednym
ruchem ręki okiełznać małżeński żywioł, przemknęło mu przez głowę.
Tymczasem
maleństwo spod łóżka dotarło już do zakrętki z trunkiem. Było na tyle
blisko, że krasnolud mógł mu się przyjrzeć. Kupka nieszczęścia okazała
się być tycim stworkiem, wielkości myszy, o kształtach zbliżonych do
krasnoludzkich, błyszczących oczach, siwej, zmierzwionej czuprynie,
długiej, równie potarganej, popielatej brodzie, ubranym w szaro-bure
strzępy odzienia.
- Ke? – zafrasował się Grimbald.
- Co? – zawtórowała małżonka.
Maleństwo
tymczasem przykucnęło przy zakrętce z ratafią i wszystko wskazywało, iż
pije trunek i to z wielkim znawstwem i upodobaniem.
- Grimbaldzie – szepnęła żona – mów, co się tam dzieje?
- Aaaa, nie pomyliłem się, wódeczkę lubią wszyscy, nawet mała kupka nieszczęścia.
-
O tak, przyznam ci rację, choć raczej połowicznie. Wódka oraz kupka
nieszczęścia i to nie zawsze mała, lubią chodzić parami, a nawet trwać w
tej relacji przez lata całe. I często nie wiadomo co początkiem, a co
końcem tego związku przyczynowo-skutkowego. A jak jeszcze…
- Ciiiicho – machnął ręką Grimbald.
I żona, o dziwo, znów usłuchała.
Co za niebywały dzień, co za dzień, powtarzał sobie w duchu krasnolud.
Maleństwo chyba się napiło i to „po korek” bo przysiadło przy zakrętce, beknęło i zanuciło dziwną, monotonną piosenkę.
- Nie no, nie wytrzymam! – zawołała Grimbaldowa i faktycznie nie wytrzymała.
Odrzuciła
kołdrę, zerwała się dość gwałtownie, zaklęła pod nosem i przykucnęła
przy mężu. Na widok napitej kupki nieszczęścia wybałuszyła oczy i
wyjąkała.
- To szop?
Grimbald parsknął śmiechem tak donośnym, że mały stwór przerwał śpiewanie i w kilku podskokach wycofał pod ścianę.
-
Widziałaś ty kiedyś chlejącego wódę i śpiewającego szopa? I to takiego
małego? W ogóle widziałaś kiedykolwiek szopa. – Spojrzał na małżonkę i
wydało mu się, iż się lekko zaczerwieniła.
- No co… trochę podobny. Jak nie szop, to co to niby jest?
A tego akurat Grimbald nie wiedział.
Sięgnął po pustą zakrętkę, z lubością powąchał i chciał jeszcze dolać ale powstrzymała go Grimbaldowa.
- Oszalałeś? Chcesz spoić na śmierć tego nie-szopa?
- Smakuje mu…
- To akurat żaden argument, choć często przez ciebie wykorzystywany.
Uuu… wracamy na stare tory, westchnął w duchu krasnolud.
Krasnoludka ubrała kapcie, przygładziła włosy i podreptała do kuchni.
Grimbald, aby nie marnować czasu i okazji, łyknął trunek wprost z butelki.
- Uuuaaaa, faktycznie chce się śpiewać po nim.
Żona
wróciła, niosąc na małym talerzyku kawałek pasztetu domowego wyrobu.
Przykucnęła, zajrzała pod łóżko, postawiła talerzyk i zachęcająco
zawołała.
- No
nie-szopie… nooo… Popatrz, co ci przyniosłam. Pycha… pycha, sama robiłam
i gdybym nie schowała, to Grimbald wyżarłby już dawno do ostatniej
kruszyny.
Maleństwo, czy
to wyczuwając przyjazne tony w jej głosie, czy też zachęcone zapachem i
widokiem jedzenia powoli zaczęło się zbliżać.
Tym razem jednak, zapewne chcąc okazać wdzięczność, wykonało
ruch przypominający ukłon i zabrało się do pałaszowania podarunku.
I znów, gdy skończyło beknęło z ukontentowaniem i choć było
to cichutki odgłos, w ciszy jaka zapadła, wyraźnie słyszalny.
Kupka nieszczęścia przybliżyła się jeszcze bardziej do
krasnoludów i znów ukłoniła.
- Chyba chce nam coś powiedzieć – mruknął Grimbald.
- I jeśli to choć odrobinę cywilizowane stworzenie zapewne
podziękować za ekologiczny, pożywny, domowej roboty pasztet.
- I ratafię – dokończył Grimbald, pociągając znów łyk z
butelki.
Przybliżyli się do maleństwa, by je dobrze usłyszeć. Jego
głos pobrzmiewał na granicy słyszalności ale gdy się dobrze skupić można było
go zrozumieć.
- … nie chciałbym nadużywać waszej gościnności ale on tam
zaklinowany i…
- Kto? – Jednocześnie zapytali małżokowie.
- Fart.
- Jaki fart?
- Fart, mój brat bliźniak.
- Aaa, a ty to kto?
- Przedstawiałem się, ale pewnie wśród tych pokrzykiwań i
wrzasków, nie dosłyszeliście. Jestem Niefart, ubożę.
- Ubożę? Czyli taki skrzat, krasnoludek?
- Tak, tak nas też zwą. A także chowaniec, domownik,
dziadek, inkluz, plank, boży ludek, sporysz.
- O wielka macierzy, a ja sądziłam, że te opowieści o was to
tylko bajki jakoweś.
Oczka małego stworzenia zalśniły mocno i niepokojąco.
-
Taaa, ja też żyłem do tego dnia w nieświadomości, że może istnieć na
tym świecie brzydsza baba od Hawry. Długo tak będziem baju, baju, bla
bla bla, gadu gadu?
Fart cierpi pod płotem.
- No tak. – Grimbald zerwał się gwałtownie, udając, że tylko
ostatnie zdanie posłyszał. – Poprowadzisz?
- Niby jak? – Zdziwiła się jego małżonka – Na tych mikrych
nóżkach? Musisz go ze sobą wziąć. Może do słoika?
Znów oczka małego stworzenia niebezpiecznie się zajarzyły,
więc krasnolud błyskawicznie znalazł rozwiązanie.
- E tam do słoika, na ręce wezmę. Pozwolisz, eeee… Jak ci…?
- Niefart. Uwijajmy się, bo Fart gotów ducha wyzionąć.
Krasnolud schylił się i najdelikatniej jak umiał, uchwycił i
podniósł ubożę. Mógł się teraz dobrze przyjrzeć. Faktycznie musiało mu się
ostatnio słabo powodzić bo brudny był i sponiewierany. Jednak, gdy się lepiej
przyjrzeć można było zauważyć, że strój choć zniszczony, wypłowiały i
przybrudzony to z dobrego materiału i starannie uszyty. Broda i włosy w nieładzie
lecz oczy bystre i błyszczące.
- Ja z wami – zawołała Grimbaldowa.
Stała tak z talerzykiem, w szlafroku, kapciach i chaosem we
włosach wszelakich.
Niefart i krasnolud spojrzeli po sobie i Grimbald poczuł jak
zadzierzgnuje się między nimi szczególna nić porozumienia.
- Ty zostań w chałupie, bo… jeszcze cię przewieje – szybko
zripostował i wyszedł na podwórze nim odpowiedziała.
Trochę to trwało zanim, według wskazówek niebożęcia zbliżył
się do miejsca, gdzie miał zostać uwięziony drugi ze skrzatów.
Za grimbaldową szopką znajdowało się małe poletko, gdzie w
planach zakrojonych na wielką skalę mieli urządzić ogródek warzywny, jednak w
rzeczywistości bliżej mu było do ugoru, tak zarosło chwastami, krzaczkami i
badylami wielkości przeróżnej. Tuż za nim stał płot, pamiętający jeszcze czasy
dziada Grimbalda Wspaniałego, a dalej rozciągała się posesja Paupelli
Niezdobytej.
Zapadający zmrok, chłód i drobny, acz upierdliwy deszcz nie
ułatwiały poszukiwań Farta.
- Tam. To gdzieś tam. – Naprowadzał Niefart. – Tam przy
płocie, gdzie ogromny krzak bzu, tam zaklinował się mój nieszczęsny brat.
Jednak ogromnych krzaków bzu przy płocie było wiele, a
skrzat malutki.
- Będziemy musieli mieć niezłego farta aby go odnaleźć –
mruknął Grimbald.
No i mieli farta, bo zaledwie po półgodzinnych
przeczesywaniach terenu, nawoływaniach i nasłuchiwaniach odnaleźli nieszczęsne
ubożę zaklinowane między dwoma deseczkami płotu. Jak się okazało fart był
jeszcze większy, bo ich działania wywabiły z chałupy Paupellę Niezdobytą
odzianą w białą, płócienną bluzeczkę z apetycznym dekoltem, fikuśny serdaczek i
mini spódniczkę. Na głowę zarzuconą miała chustę w ogromne, pąsowe kwiaty i
wyglądała wręcz olśniewająco.
Grimbald głośno przełknął ślinę, poczuwszy dziwne drapanie w
wyschniętym gardle i pożałował, iż nie wziął butelki ratafii ze sobą.
- Co się dzieje sąsiedzie?
Spojrzała na ręce krasnoluda i dojrzała dwa maleńkie
stworzenia.
- A niech to! Toż to ubożęta! Skąd one u was?
- Ano uśmiech losu taki. A
że wy sąsiadko skrzaty rozpoznaliście, niebywałe.
Podeszła i delikatnie pogłaskała maluchy, a Grimbaldowi
ciepło przy sercu się zrobiło.
Ech, gdybyś tak…, pomyślał.
Na głos trzymając nerwy na wodzy, opowiedział zwięzłą historię
o spotkaniu z Niefartem i Fartem.
Paupella popatrzyła ciepło na sąsiada, a on jakby zaczął mniej
odczuwać niepogodę, ziąb, deszcz oraz urodę i humory żony.
- Trzeba Farta otoczyć opieką i staraniem, aby doszedł do
siebie po traumatycznych przeżyciach.
- Noooo – potwierdzili Grimbald i Niefart, a drugi z braci
milcząco potakiwał główką.
- Mam rozwiązanie. Ja go wezmę do chałupy, przyhołubię,
zadbam, odkarmię i doprowadzę… - stwierdziła stanowczo Paupella.
Ech, żebyś tak…, znów rozmarzył się Wspaniały.
Jednak Paupella nie dała mu zbyt długo trwać w tym błogim
stanie, bowiem energicznie zajęła się nieszczęsnym skrzatem. Odebrała go
Grimbaldowi, wytarła zdjętą z głowy chustą, ucałowała w dwa tycie, zmarznięte
policzki i przytuliła mocno do piersi.
- No maleńki, teraz już nic złego cię nie spotka. Zobaczysz
dobrze ci będzie u mnie. Zrobię ci zaraz królewskie posłanko przy piecu…
- Eeee, ale jak? – wyjąkał Wspaniały, wciąż pod wrażeniem
farta Farta.
- Ano tak sąsiedzie, tak będzie najrozsądniej. U was żona przy nadziei i roboty w huk, a u mnie nieborak szybko do zdrowia dojdzie. Już ja się nim zaopiekuję jak należy. Taki ubożę
to skarb dla domu, jeśli się odpowiednio o niego zadba. Pomoże przy robotach
gospodarskich, rzuci okiem na zwierzęta domowe, przed złym ogniem uchroni. Taki
skrzat to szczęście wielkie, fart nie byle jaki, można rzec.
I oddaliła się z maleństwem na rękach.
Grimbald tymczasem z Niefartem stali jeszcze chwilę patrząc
na oddalającą się postać, lecz deszcz zaczął padać mocniej i zmusił do podjęcia męskiej decyzji o powrocie do domu.
- Ech – westchnął ciężko krasnolud.
- Ech – zawtórował mu Niefart. – I znów to samo, niby to on
ugrzązł, popadł tarapaty, zmarzł, przemókł, zgłodniał i niby to ja miałem
więcej szczęścia, znalazłem chałupę, pomoc, coś na ząb i łyczek pysznej
wódeczki, a i tak koniec końców to on ma, kurde, farta.
- Widać nadajemy się na kompanów Niefarcie. Bądź ty mym
ubożęciem, a chata moja twoją się stanie i wszystko co w niej… – uroczyście zaprosił kompana Grimbald.
- Dobra, niech będzie, ale na te wszystkie dyrdymały z
pracami gospodarskimi, zwierzętami i ogniem za bardzo nie licz – zgodził się Niefart. - A jak dasz jeszcze
łyczek ratafii, to mogę uznać, że aż tak niefartowny nie jestem i da się żyć.
- Ha, czyli znów się nie myliłem, wódeczkę lubią wszyscy –
jestem jednak wspaniały – ucieszył się Grimbald.
A w myślach dodał: tym bardziej wspaniały, że mam teraz
doskonały pretekst do codziennych odwiedzin po sąsiedzku.
- Zobaczysz Niefarcie… da się u nas żyć.