Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos28mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 172
Último jogo

Marta i ja (część 1)

Czasami wracam do swoich tekstów - tak jakby mnie przyzywały, by je odwiedzić, przypomnieć, poprawić... Poniższy jest częścią dłuższej opowieści - trochę nostalgicznej, trochę tajemniczej, trochę też prowokacyjnej.


"Ecie pecie,

gdzie jedziecie?

Do Torunia,

kupić konia.

Bo w Toruniu

pięknie grają,

za pieniądze

wszystko dają. "

 

Trzymając się za ręce wirowałyśmy do utraty tchu, do rozbujanego odczucia karuzeli w głowie, do miękkości w kolanach, która podcinała nas. Upadałyśmy w trawę. Łapiąc oddech, śmiejąc się, szukając rękoma siebie wzajemnie, wierzyłyśmy, że lato będzie trwać wiecznie. Gdy nasze dłonie odnajdywały się wśród traw, zaciskały się mocno. Bez słów wiedziałyśmy co chcemy sobie powiedzieć. Jej oczy błyszczały, moje oczy błyszczały. Pytała nimi: pora wracać? Tak - odpowiadałam w ten sam sposób.

Otrzepując sobie wzajemnie sukienki, bo przecież mama nie znosi, gdy wracamy ubrudzone, czerpałyśmy nawet z tak prostej czynności radość bycia ze sobą. Przygładzałyśmy wzajemnie włosy. Marta starła z mojego pomarszczonego policzka maleńki pyłek. Możemy wracać do domu.

- Ręce myć! Siadajcie do obiadu - znajome słowa, znajoma sytuacja.

- Po obiedzie macie godzinę na zabawę, ja muszę posprzątać. Potem umyć się i szybko do spania.

Kiwałyśmy głowami zgodnie. Patrzyłyśmy na siebie z radością, mamy jeszcze godzinę dla siebie. Całą godzinę. Potem rozdzieli nas sen. Chociaż zdarzało się, że i w nim przebywałyśmy razem.

Mama wychowywała nas samotnie, nie licząc „okresowych wujaszków". Tak nazywałyśmy znajomych matki. Okresowy wujaszek przebywał w naszym domu czasem kilka godzin, czasem dni, a bywało, że i miesiące. W końcu jednak odchodził jak jego poprzednicy, robiąc miejsce dla swoich następców. Jedni byli mili, inni nie, a większość wcale nas nie zauważała. Nie martwiło to nas, oni dla nas też byli półprzeźroczyści. Czasem tylko, trzeba było niespodziewanie wyjść na spacer, bo mama o to prosiła lub też, gdy padało, do stodółki za domem.

Mieszkałyśmy w przedostatnim domu we wsi, niedaleko miasteczka Rogoże. Za nami to już tylko stara Jabłońska miała gospodarstwo. Synowie jej wyjechali do dużego miasta, a starowina żyła skromnie i cicho, jakby już za życia przygotowując się do odegrania głównej roli w trumnie. Czasem chodziłyśmy do niej z Martą, a ona dawała nam ciepłe jeszcze mleko. Czasami jednak, gdy wstępował w nas zły duch, rzucałyśmy o zmierzchu grudkami błota w jej okna. Słuchałyśmy jak wykrzykuje groźby i przekleństwa pod adresem sprawców i chichotałyśmy cichutko. Dzisiaj myślę, że ona wiedziała, że to my, jednak nigdy nie powiedziała do nas złego słowa. Z bezzębnym uśmiechem dzieliła się białym, pienistym napojem i klepała nas delikatnie po dłoniach.

Za domem Jabłońskiej rozciągał się iglasty zagajnik, który przechodził w las. To był teren naszych zabaw, pole do ćwiczenia dziecięcej wyobraźni. Granicę stanowiła rzeka, poza nią nigdy nie zawędrowałyśmy. Miałyśmy specjalne miejsca na ćwiczenie biegów, na skakanie, na zabawy w zagubione księżniczki, wróżki, czy elfy. Miałyśmy swoją polanę, na której opalałyśmy chude, dziecięce ciała, miałyśmy miejsce pod drzewem, gdzie wypoczywałyśmy w cieniu, upajając się wodą ze studni przyniesioną w "pożyczonym" od mamy termosie. No i oczywiście miałyśmy swoje, własne miejsce na kąpiel. Rzeka na ogół płynęła leniwie, powolnym, statecznym nurtem, jednak zdarzały się okresy, gdy wariowała, przyspieszała, kołowała. Jednak w naszym miejscu, lekkim wygięciu niedaleko brzegu, czułyśmy się niezmiennie bezpieczne.

Mama pracowała w pobliskim miasteczku na poczcie. Jeździła do pracy rowerem. Wracała czasem zziajana upałem, czasem zmoknięta lub zmarznięta, jednak zawsze po powrocie pierwszą czynnością, zaraz po umyciu rąk, było szykowanie dla nas obiadu. Najczęściej były to placki ziemniaczane albo naleśniki - smakowały bosko. Bywało, gdy mama "miała farta", jak to sama określała, poznawała wujaszka z samochodem i przyjeżdżała "z fasonem" do domu. Jednak nawet wujaszek musiał usiąść w kącie kuchni i cierpliwie czekać, aż skończy się rytuał szykowania posiłku i wspólnego jego spożywania. Po obiedzie, jeśli byłyśmy same, sprzątałyśmy jak najszybciej, by móc usiąść razem. Mama czytała nam wtedy swoje ulubione książki lub opowiadała. Najbardziej lubiłyśmy opowieści o naszym nieżyjącym tacie. Miała ich zawsze niewyczerpaną ilość. Potrafiła wspominać go całymi godzinami. Czasem tylko patrzyłyśmy sobie z Martą porozumiewawczo w oczy, gdy opowieści te przynosiły sprzeczne opisy lub zdarzenia z ich życia. Nigdy jednak nie wypominałyśmy jej tego.

- Znowu się trochę pomyliła - mówiły oczy Marty.

- Tak, dajmy jej czas, aby odnalazła właściwe wspomnienie - odpowiadały moje.

Mama jakby zapadała się we wspomnieniach o tacie. Milkła niespodziewanie,a wtedy zostawiałyśmy ją samą. Kochałyśmy jej opowieści, ale jeszcze bardziej swoje bezsłowne dialogi. Marta głaskała mnie po bliźnie na policzku, jej jedynej na świecie pozwalałam na to bez strachu. Nie pamiętam zdarzenia, które przyczyniło się do powstania szramy. Wersje mamy są różne. Najczęściej opowiada, że to z winy taty, który nie umiał zachować ostrożności, nie dopilnował nas i któraś ściągnęła wraz z obrusem wrzącą herbatę. Czasem wspomina coś o babci, że nie dopilnowała ognia w piecu, bywa, iż winny jest daleki kuzyn lub sąsiadka opiekująca się nami. Są dni, gdy mamusia płacze, że gdyby wtedy nie odwróciła się... Na prawie całym, lewym policzku i poniżej szyi mam paskudne białawo-różowe piętno, skóra na nim jest martwa, pofałdowana i brzydka. Kiedy Marta stawała naprzeciw lustra, przeglądając się nim, ja podchodziłam z boku i patrzyłam pełna podziwu w odbicie, była piękna, idealna - tak ja powinnam wyglądać, myślałam. Nie miałam do nikogo żalu o swoją skazę. Sprawiła jednak ona, że nikomu prócz Marty nie ufałam. Widziałam zaciekawione spojrzenia dzieci, sąsiadów, przypadkowych ludzi i czułam je na całym ciele. Mała dziewczynka z jakże dorosłym oszpeceniem.

Kiedyś jeden z okresowych wujaszków zachłysnął się zupą ogórkową, gdy zobaczył mnie wchodzącą do kuchni.

- Jezuuuu, co jest tej małej? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem ją całkiem normalną.

- To była druga z moich córek - wyjaśniła spokojnie mama - ta w dzieciństwie uległa wypadkowi.

Wujaszkowi zrobiło się przykro, bo spuścił wzrok, nie spojrzał już na mnie, tylko mruknął "acha" pod nosem.

Inny z wujaszków musiał polubić mnie odrobinę, bo przynosił mi cukierki "kukułki", gładził po zdrowym policzku i uśmiechał się smutno. Czasem wzdychał "biedna mała, co ona za życie będzie miała?".

Uwielbiałam "kukułki", dzieliłam się nimi tylko z Martą. Wydzielałam je nam, po sześć każdego dnia, nie więcej. Gdy wujek przestał przychodzić, dwa czy trzy razy poprosiłam mamę, żeby je kupiła. Kiwała głową, że tak, obiecywała, że postara się nie zapomnieć o tym i zapominała. Później, miałam już jakieś osiemnaście czy dziewiętnaście lat i zarabiałam swoje pierwsze pieniądze kupiłam sobie cały kilogram tych cukierków. Smakowały obrzydliwie.

W szkole siedziałyśmy z Martą w przedostatniej ławce, prawie wcale nie rozmawiałyśmy ze sobą. Bo po co? Pokazywała swój zeszyt, a w nim ukradkowo narysowany na ostatniej stronie kot ze zmrużonymi oczami, a ja już wiedziałam, że chce abyśmy poleciały po lekcjach zajrzeć do sołtysa stodoły, bo akurat okociła się jego kotka. Rysowała żabkę, odgadywałam bezbłędnie, że pyta czy pójdziemy po lekcjach popływać w naszej zatoczce. Czasem wystarczyło, że szturchnęła mnie łokciem, a gdy odwróciłam się, patrzyła mi w oczy z promiennym uśmiechem, "też cię kocham" odpowiadałam bezgłośnie.

- Nie głupia, kocham cię, ale masz dać ściągnąć - mówiły jej oczy.

Podsuwałam niepostrzeżenie zeszyt z rozwiązanym zadaniem.

 

Tamtego lata szkoła była tylko niejasnym wspomnieniem majaczącym się gdzieś na obrzeżach świadomości. Upajałyśmy się ciepłymi wieczorami i wakacyjną wolnością.

 

Jednego z tamtych dni mama po obiedzie wyszła, ubrana w kolorową sukienkę, z włosami starannie ułożonymi w fale. Wróciła późno w nocy z nowym wujaszkiem z miasta.

- Cicho - szeptała do niego chichocząc - ciszej, bo obudzimy moje córeczki... chcesz zobaczyć jakie są słodkie?

- Wolę zobaczyć twoje słodkości - odpowiedział basowy, nieznajomy głos.

Mama zaśmiała się półgłosem, potem dotarły do mnie dziwne odgłosy mlaskania, cmokania i na moment zaległa cisza. Przytuliłam się do ciepłej, pachnącej szamponem rumiankowym Marty. Zamruczała coś przez sen i kopnęła mnie próbując zrzucić kołdrę. Zacisnęłam mocno oczy - śpij, śpij - szeptałam do siebie.

Odgłosy dorosłych przemieściły się w stronę pokoju mamy. Chichotała ona nieustannie, potem zamilkła, by zmienić śmiech na cichutkie pojękiwanie. Wtórował jej miarowy odgłos skrzypiącego tapczanu.

- Śpij... śpij - szeptałam do siebie półgłosem.

Nie pomagało wtulanie się w Martę, naciągnęłam na głowę kołdrę.

- Śpij... śpij...

Skrzypienie i jęczenie ustało. Odetchnęłam, zaczęłam odpływać w krainę dziecięcych snów.

- Nooo chodź - wyrwał mnie z jej obrzeża głos mamy - musisz zobaczyć moje dziewczynki, są najukochańsze na świecie.

- Daj spokój, obudzimy je - męski głos wbrew słowom brzmiał głośno i donośnie.

- Nie, po cichu wejdziemy... śpią... no chodź - upierała się przy swoim.

Weszli do naszego pokoju, słyszałam jak podchodzą do łóżka.

- Milenka zakryła się kołdrą - objaśniała mama - a ta tutaj to Marta...

Marta nieświadoma, że jest oglądana przez dorosłych, zarzuciła nogę na mnie i zachrapała.

- Ile ma lat? - zapytał wujek.

- Jedenaście... Śliczna, nie?

- Tak, rzeczywiście miła dziewczynka.

- Wyglądałam identycznie jak ona, gdy byłam w jej wieku - zachichotała znów mama.

- Słodko... chodźmy do łóżka bo zmarzłem.

Słyszałam jak się oddalają. Dzięki Bogu, mnie nie chciał zobaczyć.

- Śpij, śpij - powróciłam do swojego zaklęcia.

Zasnęłam...

Rano wstałam najwcześniej ze wszystkich. Ubrałam się, przyszykowałam śniadanie dla siebie i Marty i poszłam ją obudzić. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się. Odpowiedziałam tym samym.

- Kakao? - zapytała

Skinęłam potakująco głową.

- Mniam! Już wstaję.

Chciałam abyśmy po śniadaniu natychmiast wyszły. Gdziekolwiek. Do starej Jabłońskiej, nad rzekę, do lasu, do sklepu. Chciałam wyprowadzić ją z domu, zanim wstanie mama.

- Moje skarby, takie samodzielne! - zaskoczył nas jej głos.

Stała w koszuli nocnej, włosy miała w nieładzie, na policzku odbił się róg poduszki, ale jej twarz promieniała. Znałam ten blask, pojawiał się ilekroć przybywał do nas nowy, okresowy wujaszek.

Podeszła do nas szybkim krokiem i pocałowała, najpierw mnie, potem Martę we włosy.

- Wyspane?

- Tak mamo - szybko odpowiedziałam - chciałyśmy wyjść. Możemy?

- Już? Tak wcześnie? - nadal promieniała - ale skoro szkoda wam dnia na starą matkę...

Nie odpowiedziałam, spuściłam głowę. Nie lubiłam tego kokieteryjnego tonu. Po co udaje, że zależy jej abyśmy zostały, skoro widać, że myślami jest przy nowym wujaszku?

Marta wstała od stołu i odniosła do zlewu naczynia po śniadaniu, przystanęła na progu kuchni, spojrzała pytająco na mnie. Przytaknęłam głową. Tak, zaraz wychodzimy. Zanim...

 

Wróciłyśmy późnym popołudniem. Siostra przed drzwiami domu zatrzymała się i obejrzała na mnie z pytaniem w oczach. Wzruszyłam ramionami. Najwyżej trochę pogdera i pomruczy po nosem, że obiad wystygł. Na pewno jest tak uszczęśliwiona nowym wujaszkiem, że nie zwróci uwagę na godzinę naszego powrotu.

Miałam rację. Mamy nie było w kuchni. Rozejrzałam się. Ani na stole, ani kuchence nie czekał na nas obiad. Usiadłyśmy zdziwione, to przecież rzadkość. W domu panowała cisza, drzwi wejściowe jednak nie były zakluczone, więc musi ktoś być w środku.

Sypialnia mamy to taki pokój Sinobrodego - miałyśmy zabronione do niej wchodzić. Wkradałyśmy się jednak często podczas jej nieobecności i napawałyśmy się każdym zakazanym szczegółem. Komoda z lustrem, które posiadało trzy części, dwie składane, umożliwiające nam oglądanie się z boku, a nawet przy odrobinie gibkości - z tyłu. Łóżko pod oknem, przykryte kapą w beżowym kolorze, a pod poduszką ukryta koszula nocna mamy. Wyjmowałyśmy ją na chwilę i wąchałyśmy. Pachniała bliskością i ciepłem. Miękki, brązowy dywan. I czeczotowa szafa - ta to dopiero skrywała cudeńka.

Przymierzałyśmy mamine sukienki, zakładałyśmy buty, spowijałyśmy się w szale, chusty, apaszki. Marta patrzyła na mnie triumfująco - jestem piękna - mówił jej wzrok. Pełna nabożnego podziwu przytakiwałam kiwając głową. Ona podsunęła mi jedwabną apaszkę -weź przymierz - mówiła bez słów. Zrobiłam sobie z niej czarczaf i przyglądałam się tajemniczemu odbiciu w lustrze. Blizna zasłonięta, tylko oczy błyszczały nad chustą. Też jestem piękna - myślałam - piękna jak Marta, a może nawet jak mamusia.

Mama jawiła się nam jako najbardziej urodziwa osoba na świecie. Niewysoka, ale o nieskazitelnej figurze, gęstych, lśniących blond włosach, oczach szarych i błyszczących i ponętnych wargach przyciągała spojrzenia zarówno mężczyzn jak i kobiet. Poruszała się z kocią gracją i zawsze miała wypielęgnowane dłonie. Moja mama...

 

Tego dnia jednak jej pokój nie był pusty. Podkradłyśmy się pod drzwi i w milczeniu nasłuchiwałyśmy. Dwa oddechy, spokojne, miarowe. Jeden cichutki, drugi z poświstem, nieznajomy. Marta spojrzała na mnie pytająco, kiwnęłam głową - chodźmy na zewnątrz, to ci powiem.

- Nowy wujaszek? - mruknęła, bez szczególnego zainteresowania, gdy się tam znalazłyśmy.

Przytaknęłam. Czułam, że ten wujaszek może zatrzymać się u nas na dłużej.


Jednoosobowa rezolucja noworoczna

Lista „i będę, i zrobię” na kartce w kratkę.

Tabela sumienia prawie podsumowana.

Postanowień, pragnień oraz obietnic siatka:

Po pierwsze - będę wstawała z samego rana.

 

Będę też miała humor z marszu wyśmienity,

Nie zburzą mi go wieści z kraju i ze świata,

Nie rozstroją  błazeństwa sejmowej elity

Ni postępowanie bliźniaczego „Ka. brata”.

 

Schudnę trzy kilo, nie – pięć! A może i siedem (!?)

Będę fit, slim, trendy, eko, gibka i sprężysta.

Jak zrobić ten cud – jeszcze tak dokładnie nie wiem.

Ale, że zrobię – się wie - sprawa oczywista.

 

Będę w tym roku również ultraasertywna

Hejtami przejmować nie będę się już wcale.

Za swe nieuzasadnione przekleństwo – grzywna.

Uzbieram fortunę, podniosę morale.

 

Nauczę się dwóch albo trzech obcych języków,

Albo też poznam takie, waham się w wyborze.

Rozgryzę też grecką tajemnicę „tzatzików”.

W dzikich „okolicznościach przyrody”– być może.

 

Każdą okazją będę paść się pełnią życia.

„Cud, miód, malina” – jednym  słowem  zaje…ista

Nie będę miała (bo po co?) nic do ukrycia.

Zaraz! Czy to nie jest aby zeszłoroczna lista?


* Uprzejmie uprasza się o nieutożsamianie autorki z podmiotem lirycznym (choć wszelkie podobieństwa nie są przypadkowe). n0.gif?v=122

** Do GOSH32 - chciałam przerobić stary wierszyk na trzynastozgłoskowiec ale krnąbrne hemistychy nie zawsze chcą mi się dopasowywać do średniówki. n12.gif?v=122n0.gif?v=122 Pozdrawiam.


Zawirowania wigilijne

Ciasto na pierogi, pod ściereczką,  oddycha.

Światła choinki iskry zapalają w oczach dzieci.

Jamniki szczekają – no kiedy zapełni się micha?

Widokiem kuchni nie mogliby upajać się esteci.

 

Podłogi pachną babcinym aromatem pasty.

Srebrne łyżeczki delektują się kąpielą sodową.

Obrus z barszczem bawią się w kontrasty.

Nucę mantrę: spokojnie, rób swoje… byle z głową.

 

W tle kolejny raz „Last Christmas” Georga Michael’a.

Czuję z piekarnika; piernik będzie dobrze wypieczony.

To nic. Spód odkroi się. Nie musi być jak idealny, jak od Hukera.

Grunt, że domowy, smaczny i prawie niespalony.

 

Karp „ dochodzi” na patelni, pod pierzynką z cebuli.

Śledzik kusi na słodko, słono i w zalewie.

Mąż wraz z dziećmi głód już chyba też poczuli.

Słychać to w ich głośnym, pastorałkowym śpiewie.

 

Już wszystko gotowe – szepczę radośnie zdumiona.

Czekamy więc aż TA gwiazdka zaświeci na niebie.

Potem bierzemy bliskich blisko, najbliżej, w ramiona.

Zdrowia, szczęścia i… bądźmy dobrzy dla siebie.


Erotyk lingwistyczno-kompulsywny (wersja zdziesiątkowana)

"Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa:

A czasem był jak piorun jasny, prędki, A czasem smutny jako pieśń stepowa..."

 

Dlatego proszę mów do mnie jeszcze,

Mów, pisz, sylabizuj, nawet śpiewaj.

Twymi przysłówkami się rozpieszczę.

Mocna partykuła niech rozgrzewa.

 

Użyj racji twardych niczym jery.

Ujawnij sufiksy dzierżawcze.

Nasycić mogą mnie trzy. Nie! Cztery

Pojedynki z tobą - gwaroznawcze.

 

Okołorostkiem  zaurocz, proszę.

Afiksuj ze mną do upadłego.

Fleksyjnie uwódź mnie też po trosze,

Cytatami dziel się z "Anhellego".

 

Na koniec, w efekcie derywacji

Gdy prefiksów namnożymy wiele.

Nie ujmując nic ze swojej gracji,

Pomilczmy treściwie - Mój Aniele.


Hołodomor - rocznica

      W czwartą sobotę listopada obchodzony jest na Ukrainie Dzień Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu i Represji Politycznych. Jest to niezwykle tragiczne święto i przywołuje dramat milionów ludzi. „Józef Stalin celowo spowodował klęskę głodu, aby zdobyć środki niezbędne do zbudowania silnej armii, która miała wprowadzić sowiecki porządek na całym świecie. Według różnych szacunków, Wielki Głód na Ukrainie doprowadził do śmierci od 3,89 do 10 mln ludzi. - Najbardziej przerażający był kanibalizm i to wcale nie dlatego, że ludzie jedli ludzi, ale dlatego, że był on tak powszechny, że niemal wszyscy do niego przywykli. Oburzenie wywoływało często dopiero to, że rodzice mordowali swoje dzieci. Ponad 2,5 tys. osób zostało skazanych w 1933 roku za akty kanibalizmu”

    Za ludobójstwo Wielki Głód dotychczas uznało 26 państw, w tym Polska.

   Chciałabym przypomnieć moje opowiadanie, aby pochylić głowę nad dramatem wszystkich  dotkniętych, a właściwie zdmuchniętych ofiar totalitarnego, morderczego  systemu i aby oddać im hołd.


Pięć kłosów

   Pięć kłosów, za tyle umierali my, lub jeśli mieli odrobinę szczęścia szli na dziesięć lat do łagru. Pięć kłosów, na tyle wycenili życie każdego z nas towarzysze-skurwysyny Wiaczesław Mołotow, Łazar Kaganowicz i Józef Stalin. Jeśli przyłapano cię na zerwaniu choćby tylko takiej ilości zboża z pola kołchozowego, nikt, ani nic nie stało w twojej obronie. Nie było amnestii, nie było tłumaczeń, nie było litości, nie było życia. Nie dalej, jak trzy tygodnie temu przyjechali czekiści do sąsiedniej wsi, aresztowali dwunastu chłopów, wywieźli. Śladu po nich... Chodzą słuchy, że leżą z kulami w głowach w leśnych mokradłach nad Horyniem, w kierunku na Stepań.

   Jednak, jeśli nie ryzykowałeś i nie rwałeś potajemnie z pól kołchozowych, śmierć zaczynała mieszkać w kącie twojej chaty na stałe. Patrzyłeś na poszarzałych rodziców, na cichą agonię dzieci, patrzyłeś w oczy gasnącej żony. I jeszcze od siebie odganiałeś uparcie kostuchę, bo tylko ty mogłeś ukraść te pięć kłosów.

   Na polach wystawiali wieże, warowali z karabinami, strzelali, gonili, prowadzili przed wysokie komisje, skazywali i jedli. Dostawali za każdego z nas dodatkową porcję żywności. Tak "zjedli" mojego brata, Hryhorija. Młodeńki jeszcze był, szesnaście lat miał w tamtą jesień skończyć. Nie wiem, gdzie kości jego. A może i szczęście to, że odszedł szybciej? Nie napatrzył się na konsomolców z "krasnajej mietły", nie zerkał jak my, spode łba bezsilnie, gdy rewidowali chałupę po chałupie, szukając w nich żaren czy stępy, gdy zaglądali do garnków wybierając resztki jedzenia, oskarżali o wrogą działalność, wywlekali za próg. Bywało, że ubijali na miejscu. Swołocz... Młodzi, czasem nieledwie dzieci, szczenięta partii "odważnie" i wytrwale łamali wrogie wystąpienia kułactwa, tropili polskich agentów i kontrrewolucyjnych działaczy. Kułakiem mógł być każdy z nas, każdy z nas mógł sabotować dostawy zboża, podkładać ogień pod kołchozowe domy, hamować stalinowski rozwój wsi pozbawionej wyzysku, wsi dostatniej wspólnym wysiłkiem pracujących chłopów. A oni, wpatrzeni w Ojczulka jak w Boga uczyli nas posłuchu siłą, krzywdą i głodem. Jebana swołocz.

   Może to i szczęście Hryhorija, że nigdy nie musiał słuchać chwalebnych opowieści o Pawku Morozowie. I może dar od samej Świętej Przeczystej, że nie patrzył jak grzebię, w pięć dni po jego śmierci małego Mychajła, którego najbardziej hołubił z mojej czeredy dzieciątek.

   Zjedli my bydlątka, psa, konia, nawet wrony i wróble my pojedli. Cicho wkoło... Jedli my trawę, koniczynę, łopian, chleb z pokrzyw, podpłomyki z tataraku, kaszę z dzięglu. Jedli my tarte liście lipy, jedli korę.

   Następna odeszła Oksanka. Utuliła ją Zosia przy pustej piersi, ugłaskała po wychudłej buźce, zanuciła kołysankę. Matuś moja zabrała maleńką z jej ramion i przyniosła do mnie.

- Pochowajcie Semenie córeczkę, nim zmrok zapadnie.

   Pocieszyć chciałem Zosieńkę. Przysiadłem obok, złapałem za rękę. Twarda, chropowata ale i zarazem miękka i delikatna. Przyłożyłem do policzka.

- No, nie mazgaj się tyle. Bóg wiedział co robi, że zabrał do siebie. Da Bóg, następne przyjdą.

   A potem sama matuś moja zmarła. Uczcili my ją, ubrali jak najpiękniej, pomodlili za nią w skrytości i położyli w ziemi obok Oksanki.

   Hospody pomyłuj.

   Długo nie mogła mnie Zosia ukoić. Bóg nie da drugiej mateńki.

   Hospody pomyłuj.

- Ucieknijmy Semenie mileńki - prosiła mnie którejś nocy ukochana - zostawmy to. Ucieknijmy do miasta. Ucieknijmy od straszliwego hołodomoru.

- Ech... jakże? Paszportów nie mamy. Trzeba by prosić u naczelnika kołchozu. Nie dadzą. Nakrzyczą, oskarżą, skażą... Jakże?

- Ucieknijmy bez nich. W mieście bliscy moi, rodzina... Pomogą. A jak szczęście dopisze to może i do Polski się da. A tu? Powymieramy po kolei.

   Żona moja, Polka. Piękna, dzielna, dobra, pracowita, ale niezbyt mądra.

- Nie da się rybeńko, nie da... Biletu kolejowego nie kupisz, a na drogach posterunki powystawiali.

- Uciekniemy polami, lasami.

- Jakże nam uciekać? Ze starym ojczulkiem, z drobiazgiem, co nam jeszcze został?

- Ucieknijmy - powtarzała jak zaklęcie przez resztę nocy.

   Milczałem. Nie da się. A jak powymierać to przynajmniej na swoim i przy swoich.

   Słyszał poszeptywania ojczulek. Rano przywołał do łoża swojego.

- Synoczku, nie zostawiajcie. Nie poniosą mnie nogi za próg daleko, a sam szczeznę niczym pies. Bez modlitwy, bez słowa dobrego, bez pochówku. Chciałoby mi się lec w ziemi koło mojej krasawicy. Zostańcie. Niedługo mi tu jeszcze dotrwać przyjdzie, a i wtedy wyruszycie. Tajemnicę wam powierzę... tylko nie zostawcie... Bud laska...

- Tajemnicę? Jaką tajemnicę, bat'ko?

- Maty zakazała mówić. Zaklęła na świętości, że skazać, dopiero gdy pohanyj czas przyjdzie... No, pohanyj czas teper...

   Zniżył głos, choć w chałupie nikogo prócz nas nie było. Pochyliłem się nad nim.

- Za studnią, kudy stara grusza, wykopali my z maty ziemiankę i ukryli w glinianym garnuszku ze dwie garście wareników.

   Wareniki to pierogi na pszennym zakwasie, nadziewane mięsem, kapustą, czasem tłuczonymi ziemniakami. Miękkie, pachnące, smaczne, soczyste.

   Ślina napłynęła mi do ust, a w brzuchu poczułem gwałtowne skurcze.

- Czomu dopiero teper mówicie?

- Mateńka zaklęła na Świętą Przeczystą... W pohadyj czas kazała skazać...

   Popatrzyłem na wychudłego ojca, jego drżące ręce, trzęsącą brodę. Cóż rzec? Dwie garście wareników nie uratowałyby życia Hryhorijowi, ni Oksance, nawet maty ukochanej. Jednak, gdy pomyślę, że leżały w ziemi czekając na "pohadyj czas", a my wyliśmy z głodu i żarliśmy lipowe liście rozmoczone w wodzie. Ech...

   Poklepałem ojca po ramieniu, leżał mały, skurczony pod ogromną pierzyną.

- Dobre zrobiliście bat'ko. Dotrzymaliście obietnicy, a jutro przed świtem wykopiemy wareniki i zrobimy sobie ucztę. Z czym te pierogi ojczulku?

- Ja ne zowsim pewen... Możno z kartoflami... Ne pamiataju.

- To nic. Nic. Niszczo nie stałoś.

   Wstaliśmy z Zosią przed brzaskiem. Obeszliśmy wkoło chatę i podwórze, sprawdzając czy nikt się nie kręci w pobliżu. Choć pora taka, że ludzie po chałupach uśpieni, woleliśmy mieć pewność, żeśmy sami.

   Wstawało słońce. Przystanąłem koło studni i spojrzałem w stronę pola. Zarastało chwastami i to tylko takimi, których zjeść się nie dało. Trawy ciemne od zmroku, mokre od zimnej rosy uginały się przygniecione niczym my chłopi. Wszystko wkoło przykrywał ciężki, siwy tuman. Stałem bez ruchu, aż przez mleczny opar nieśmiało zaczął się przebijać bladożółty krąg słoneczny. Nadchodził nowy dzień. Niebo rozjaśniało się kolorami. Kontury drzew, płot, ścieżka koło chaty wychylały się coraz wyraźniej z mgły.

   Zabolało serce.

- Chodź mileńki - szepnęła Zosia - czasu za wiele nie mamy.

   Kopaliśmy w miękkiej, zimnej ziemi, w miejscu wskazanym przez ojca. Czułem ją, dotykałam, chwytałem w dłonie, wąchałem i tęskniłem. Ech, wyjść w pole, orać, siać, zbierać, czuć pot ściekający między łopatkami.

- Patrz, tu coś jest - żona moja z podniecenia aż uniosła głos.

- Ciii - ucieszyłem ją - czuję przecież...

   Wydobyłem gliniany dzbanek mateńki. Pamiętałem go. Pękaty, nieduży, z ułamanym uchem, u góry owinięty był płótnem, teraz brudnym jak sama ziemia.

- Zdejmij tę szmatę - syknęła Zosia.

- Głupia, nie tutaj, jeszcze kto podpatrzy. Zabieraj to, przykryj spódnicą i leć do chałupy. Ja sprawdzę czy czegoś jeszcze nie znajdę. Nic batko nie mówił, ale mógł zapomnieć. Potem uprzątnę, żeby nikt nie uwidział, co my tu robili.

   Gdy wróciłem do chaty Zosia stała przy oknie, uśmiechnięta, z młodszym synkiem na ręku.

- Obudził się, to go przyhołubiłam, żeby nie płakał. Szmatę wyrzuciłam do ognia, a dzban umyłam. Tam schowany - pokazała ręką w stronę kąta za piecem. Podszedłem i sięgnąłem po niego.

- Już, teraz będziemy jeść? - zdziwiła się żona.

- Tak. Chyba, że chcesz poczekać, aż skurwysyny przyjdą i go znajdą.

   Prychnęła z dezaprobatą. Dokończyłem już spokojniej.

- Nie rozumiesz? Im dłużej go przechowujemy, tym bardziej ryzykujemy.

- Otwórz więc.

- Obudź ojca, niech wpierw zobaczy dzban.

   Naczynie dokładnie zapieczętowane było gliną. Zacząłem dłubać nożem. Delikatnie tak, żeby broń Boże, nie popsuć.

   Bat'ko wstał i pokasłując przykuśtykał do mnie.

- Dajcie - rozkazał.

   Zawahałem się. Co chce zrobić, przemknęło przez myśl, zabrać? Uciec z tym? Zjeść potajemnie samemu? Skrzywdzić nas? Okraść?

   Przycisnąłem dzban do siebie. Spojrzałem spode łba, ściągnąłem brwi, wargi uniosły się jak u wilka, ręce zaczęły nerwowo drgać. Twarz ojca pomarszczona, brzydka starością i głodem wydała mi się obca. Nic nie mówił, patrzył tylko osłupiały na mnie.

   Słyszałem głuchy odgłos powarkiwania.

- Hospody pomyłuj - wyszeptała Zosia - Szto ty, Semenie?

   Spojrzałem w jej stronę. Blada jak śnieg obserwowała nas, przyciskając małego mocno do siebie, jakby chroniąc właśnie przede mną.

   To ja warczałem. Co ja robię? Jak dziki zwierz przyczajam się do ataku na własnego ojca. Co ja robię? Gotów byłem gardło mu przegryźć, zabić gołymi rękoma. Co ze mnie zrobili?

   Rozluźniłem palce zaciśnięte na naczyniu. Bolały mnie od napięcia mięśnie ramion, a w głowie dudniło. Odetchnąłem głęboko i podałem ojcu skarb z warenikami.

- Proszu. Wybaczte.

   Schyliłem głowę by ukryć wstyd.

- Niszczo nie stałoś - odpowiedział cicho.

   Wziął dzban ode mnie. Ważył go chwilę w rękach, ułożył w ramionach jak dziecko, potem uniósł, ucałował i oddał.

   Otworzyłem, zajrzałem do środka. Pierogi zanurzone były w tłuszczu. Wydobyłem je. Ot, jedna miska, jaką raczył się chłop po powrocie z pola.

   Zjadaliśmy je w milczeniu, na zimno, bojąc się, że każda chwila kosztować może nas ich utratę. Wareniki nadziane ziemniakami, ugotowane, opieczone i skąpane w tłuszczu początkowo wydały mi się mdłe. Jednak z każdym kęsem wracał smak i wspomnienia.

   Maty wyrabiająca ciasto na pierogi, przeganiająca nas dzieci ścierką, gdy próbowaliśmy podkraść farsz. Siostry moje, z pozoru zajęte lepieniem pierożków, tak naprawdę snujące opowieści o chłopcach ze wsi, obgadujące sąsiadki i śmiejące się z ploteczek.

   Czasami trafiał się pomiędzy zębami okruszek gliny z rozdłubanej pieczęci.

   Zosia wkładała dzieciom po małym kawałeczku do ust. Młodszy wypluwał je, nie znając smaku takiej potrawy. Starszy spytał:

- Czy nie można by, mateńko, zawtra tak samo?

- Zawtra nie synoczku... ale kiedyś zrobię. Prysiahajus.

   Nie płakałem, gdy złapali Hryhorija, nie płakałem gdy bliscy pomarli, nawet gdy odeszła ona. Teraz łzy spływały mi po policzkach.

- Diakuju maty.

 

   Ziemio moja, ukraińska, czarna oblubienico, rodzić ty umiałabyś nawet kamienną siejbę. Obfitymi plonami darzyłaś, luba moja, rodzica i dziada mego, był czas i mnie nie odmawiałaś. Pachniesz ty kobietą, wabisz urokiem oblubienicy, zmęczyć potrafisz niczym kochanka, a rodzisz jak matka. Niechaj nie patrzę nigdy więcej na trzęsące rączyny, na wystające żebra, chudziutkie twarzyczki bez uśmiechu, oczy zaropiałe, brzuchy wydęte głodem, nogi opuchnięte biedą. Obiecaj...

   Oddałem Ci bliskich, mileńka moja. Teraz ty obiecaj, że nie odeszli na marne i spłać dług dzieciom moim.

   A wy towarzysze-skurwysyny wsadźcie sobie w rzyć te pięć kłosów! Przeżyję was! Obiecuję.