beauti_46

 
registro: 13/07/2006
Nie liczę godzin ni lat to życie mija NIE JA
Pontos127mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 73
Último jogo
Dominó

Dominó

Dominó
14 dias h

6. piętro

Teatr ten mieszczący się na szóstym piętrze PKiN odwiedziłam dzisiaj z okazji przedstawienia pt. "Po drodze do Madison", opartej na powieści "Co wydarzyło się w Madison Caunty" R.Wellera. Główne role spóźnionych kochanków grali Daniel Olbrychski i Dorota Segda. Poszczególne sceny w nastrojowy sposób łączył, tworząc subtelny i nastrojowy klimat sam Zbigniew Namysłowski, grając na saksofonie fragmenty, których kanwę stanowił utwór "Autumn leaves". Z mieszanymi uczuciami odbierałam grę Daniela Olbrychskiego, który do tej roli kompletnie się nie nadawał. Był zbyt teatralny, grał z wielkim patosem (kompletnie nie pasującym do roli uczuciowego, wrażliwego i czułego kochanka). Był sztuczny, Dużo lepiej wypadła Dorota Segda, grająca Francescę - pragnącą a jednocześnie broniącą się przed gorącym i namiętnym uczuciem.
https://www.youtube.com/watch?v=-e8PIWNWRRQ
Dopiero po powrocie do domu przypomniałam sobie inny duet, Streep & Eastwood, który problem spóźnionej miłości, tej prawdziwej i jedynej, przedstawił w sposób pełen wrażliwości, ciepła, namiętności i dramatyzmu. Między nimi był ten magnetyzm, ogromna tęsknota dwojga ludzi do czułości, którą sobie pięknie darowali. Tego właśnie brakowało w sztuce granej na 6.piętrze. Pozwolę sobie na obszerny fragment, którego nie usłyszałam w dzisiejszej sztuce, a który oddaje tragizm postaci Francesci (choć nie jej jednej): Nikt nie rozumie czemu kobieta postanawia mieć dzieci, męża... Jej życie w pewnym sensie się zaczyna, w pewnym kończy. Układamy sobie życie a potem odkładamy wszystko.... żeby mogły je sobie ułożyć dzieci. Odchodząc, zabierają ze sobą nasze życie. Mamy żyć dalej ale nie pamiętamy dlaczego..., bo od lat nikt nas o to nie pytał. A tak, miłość wydaje się czymś nieosiągalnym.
- Ale teraz ją masz. 
- Chcę ją zachować na zawsze. Chcę Ciebie kochać tak jak dziś, przez całe życie.. Jeśli wyjedziemy, stracimy to. Nie umiem zapomnieć o jednym życiu żeby zacząć drugie. Mogę jedynie zachować nas gdzieś w środku.
Z recenzji, które później przeczytałam, pojawił się pełny obraz tego nieporozumienia, jakim była dzisiejsza sztuka. Otóż to sam Daniel Olbrychski wybrał sobie sztukę, ze scenariuszem napisanym przez własną żonę, w której zagrał dla uczczenia swojej 50-rocznicy prazy aktorskiej.
Pożałowania godne jest jak starsi artyści nie potrafią starzeć się z godnością, nie ośmieszając się. Jak podejmują się 'przyciasnych' ról, jak liftingują wszystko co się da, żeby tylko ubyło im kilka lat, jak za wszelką cenę (śmieszności) chcą utrzymać się na plakacie.
A przecież można starzejąc się nie tracić pogody ducha i lica, nie tracić godności i szacunku dla siebie i wcale nie tracić popularności - że za przykład podam tutaj Panią Danutę Szaflarską ("Pora umierać") świetnie grającą postać pogodnej i mądrej staruszki - mój szacunek i uznanie dla Pani!!!!
https://www.youtube.com/watch?v=pnxeKl-Kbqw




Warsaw Halla

Obejrzałam dzisiaj świetne video 'Warsaw Halla' , którego autorem jest Maciek Tomków. Jeżeli macie 6 minut czasu, to zachęcam do obejrzenia. To kawał dobrej roboty pasjonata rolek, fotografii i filmu oraz Warszawy. Chociaż z tym ostatnim, to nie upierałabym się za bardzo, bo jak poszukać trochę to zrobił też super filmy o Wrocławiu. Na uwagę zasługuje technika timelapse, nic innego jak fotografowanie obiektu w dużych odstępach czasu i odtwarzanie w szybszym tempie. W taki sposób możemy obserwować jak wędrują chmury po niebie czy rozwija się kwiat. Możne też spowolnić obiekty poruszające się szybko, powodując ich cudowną płynność. Wszystko misię w tym filmie podoba : piękna Warszawa, świetna technika (i sposób pokazania jej)  oraz muzyka - wszystko to razem powoduje, że film robi super wrażenia.  GD zezwala na pokazywanie tylko filmów z YouTuba więc niestety załączam linka :) Miłego oglądania!
http://vimeo.com/maciejtomkow/warsawhalla,

Obserwacje

Co miesiąc w ostatnie poniedziałki miesiąca udaję się na koncerty muzyki szopenowskiej. Ostatnio konwencja się nieco zmieniła i muzyka Szopena stanowi pewną część koncertu ponieważ artyści wykonują także utwory innych kompozytorów. Po roku słuchania tylko muzyki Szopena jest to nawet pewna, pozytywna odmiana. Dzisiaj koncert grała Dominika Szlezynger. Lecz nie o muzyce chciałam dzisiaj pisać ani też nie specjalnie o samej pianistce choć Jej gra była ciekawa, urozmaicona i technicznie na wysokim poziomie. Gościem honorowym dzisiejszego wieczoru był  ambasador Irlandii ekscelencja Eugene Hutchinson z małżonką. Zawsze pierwszy rząd krzesełek jest dla gości specjalnych - każda impreza z udziałem widowni ma podobną organizację, że dla tzw. VIPów są wydzielone miejsca. Dzisiaj na sali było dużo wolnych miejsc, chyba grypa albo przygotowania do zbliżających się świat przerzedziły stałych bywalców Salonu Muzycznego. Uwagę moją, choć niechętną zwracała pani, siedząca z mojej lewej strony, dwa krzesełka dalej. Owa dama słuchała koncertu, zrzuciwszy pantofle ze swoich nóg n13.gif. Słuchała, hmm, to zbyt odważne stwierdzenie. Ona w ogóle koncertem nie była zainteresowana: grzebała w swojej torebce wyciągając najpierw pasek z ostatniej wypłaty, potem kalendarzyk, komórkę, pilniczek do paznokci. Potem grzebała nie wyciągając niczego. Gdy już spenetrowała czeluście swojej torby, zajęła się swoim sweterkiem, podwijając najpierw rękawki, potem obciągając wzdłuż tułowia boki, aż w końcu, o zgrozo, podniosła swój biust od dołu do góry, co nie na wiele się zdało, bo i tak wszystko opadło.  Ziewała, drapała się po głowie i wykonywała różne nieokreślone ruchy, kompletnie mnie rozpraszając. Nie mogąc się skupić za bardzo na koncercie rozejrzałam się po sali. Przede mną nieco z boku siedziała starsza osoba, której włosy do połowy siwe a potem czarne od dawna nie widziały grzebienia. Kobieta dość tęgawa, ubrana była w obszerny, porozciągany sweter i spódnicę, w której przez kilkunastocentymetrową  dziurę na puszczonym szwie wyzierał kawał uda. Koncert osiągał już półmetek, moja sąsiadka zajęta była swoim sweterkiem, gdy na salę weszła kolejna dziwna osoba, kompletnie nie dbająca o dyskrecję swojego wtargnięcia w zasłuchanych, choć nie wszystkich n11.gif, słuchaczy. Pomimo wolnych miejsc w tylnych rzędach kobieta pomaszerowała do pierwszego rzędu i usiadła obok ambasadora. Na krzesełku obok siebie położyła swoją włóczkową wielką torbę z bardzo długimi uchwytami, unosząc przy tym ręce wysoko nad swoją głowę. W tym momencie, założę się, że oczy większości osób skierowane były na Panią z włóczkową torbą. Dźwięki muzyki oczywiście do mnie dochodziły ale o skupieniu nie było już mowy. Razem z moją przyjaciółką Zosią, co chwila szturchałyśmy się łokciami. W pewnym momencie Pani z pierwszego rzędu wstała (podczas gry pianistki, nawet nie poczekała na krótką przerwę między utworami) i zdjęła żakiet, machając rękawami po głowie ambasadora. Na sali, było dość ciepło i obie z Zosią zaczęłyśmy poważnie obawiać czy Pani za chwilę nie poprosi Jego Ekscelencję, by ją trochę powachlował programem n17.gif.  Gdyby to nie była żenada, to byłaby świetna komedia, coś a'la Jaś Fasola. Ja nie wiem, co tak właściwie przywiodło na dzisiejszy koncert te osoby? Zamiłowanie do muzyki czy do darmowego wina.

Amator... to brzmi dumnie

Wreszcie, bo już nie mogłam się doczekać i trochę mi brakowało tych cudownych chwil, rozpoczęły się koncerty fortepianowe (for free - znaczy wstęp wolny n0.gif) w Pałacu Staszica. Na rozpoczęcie sezonu 2013/2014 zagrał nam dzisiaj wybitny amator Gil Jetley. Uroczy... pięknie grał, a po każdym kawałku otrzymywał soczyste brawa. Nawet wtedy, kiedy braw się nie bije, bo repertuar mówi: będą 3 mazurki z op.17, zachwyconym słuchaczom brawa się wyrwały n17.gif Sympatyczne to było n4.gif Po sali poszedł szmer, znawców, co to wiedzieli, że brawami nie przerywa się triady mazurków, ale nasz wybitny amator sympatycznie się uśmiechnął i zaczął grać kolejnego mazurka. Po drugim była cisza jak makiem zasiał ;) Szybko się uczymy n0.gif Mr Gil przyjechał do nas z Wielkiej Brytanii. Wczoraj (niedziela) zagrał koncert w Łazienkach a dzisiaj nam :) Uroczy... (to nic, że się powtarzam) po każdym utworze otrzymywał brawa i dziękował za nie szczerym uśmiechem i cieszył się całą swoją, szczupłą sylwetką. Mr Gil w dzieciństwie i młodości pobrał nauki gry na fortepianie, jednak pewne (nie wiem dokładnie jakie, w programie nie napisano) niefortunne wypadki pokierowały Jego karierą w innym zupełnie kierunku. Karierę zawodową zrobił w zgoła innej dziedzinie: informatyce, nauczaniu i doradztwie biznesowym. Do ponownych (po 30 latach) występów namówił Go rosyjski wirtuoz. Bierze udział w konkursach dla pianistów amatorów, godząc pełnoetatową pracę w Zarządzie Transportu Miejskiego w Londynie, prowadzenie własnej firmy - internetowe wydawnictwo partytur muzycznych z grą (piękną) na fortepianie. W ubiegłym roku zdobył pierwszą nagrodę w konkursie fortepianowym dla amatorów.
Słuchając Jego gry, znając szczegóły Jego biografii nabiera się szacunku do Jego osoby, która godzi codzienne służbowe i prywatne obowiązki z cudownym hobby, jakim jest gra na fortepianie - ale nie jakieś tam plumkanie, tylko gra piękna, lekka i na wskroś profesjonalna. Taka gra, niesie radość grającemu i słuchaczom.
https://www.youtube.com/watch?v=Hetl1SOY9y8

Wieczorny walking

Trochę się dzisiaj spóźniłam na moje weekendowe maszerowanie. Po porannych działaniach ekologicznych, sobotnim uzupełnianiu zaopatrzenia na ryneczku, rozmrażaniu lodówki, bo ta zastrajkowała z powodu nadmiaru lodu i pichceniu małego 'co nie co'  zrobiło się późne popołudnie. Jednak pogoda była taka sympatyczna, że żal było nie wyjść.
 Początkowo szłam 'w stronę słońca' prosto w zachodzącą właśnie pomarańczową, ognistą kulę przede mną. Trochę mnie oślepiało, ale drogę znam na pamięć i mogłam iść nawet z zamkniętymi oczami n17.gif, a jeszcze, podpierając się dwoma kijkami, to już zupełnie bez obaw. Wyszłam z obszaru zabudowań na ścieżkę wzdłuż kanałku. Pięknie pachniała skoszona trawa, zagrabiona w kopczyki. To chyba ostatnie sianokosy w tym roku. Spotkałam rakarza. Razem ze strażnikiem miejskim złapali bezdomnego psiaka. Byłam kiedyś świadkiem jak pies rzucił się na dziewczynkę i pogryzł ją. W mojej okolicy ludzie często 'wyprowadzają swoje psy' otwierając im furtkę i puszczając samopas. Dalej moja trasa biegła (w przeciwieństwie do mnie) przez niewielki i  lasek. Zaraz na samym początku, tak bardziej przy ulicy w zagłębieniu, żeby nie powiedzieć w rowie, coś się poruszyło. Była to kobieta w stanie wskazującym na spożycie... No cóż, równouprawnienie n12.gif W lasku już więcej nie spotkałam nikogo. Cudowne powietrze, wdychałam jego woń głębokimi haustami. W lesie po deszczu cudownie pachnie ziemią i igliwiem. Gdzieś sroki kłóciły się wysoko na drzewie. Co chwila tylko wpadałam w chmary drobnych owadów podobnych do komarów, jednak żaden nie okazał się przykry dla mnie n0.gif Więc podejrzewam, że to jednak były inne owady. Ślicznie wyglądały czubki drzew, oświetlone przez zachodzące słońce. Skończył się lasek i weszłam znów w obszar niskiej zabudowy. Tu i ówdzie grupki mieszkańców ze znajomymi organizowały, ostatniego tego lata, grilla. Szybko minęłam to głośne i śmierdzące miejsce na bezdechu. Dalej idąc wzdłuż kanałku minęłam producenta trawników - fajny biznes - i całkiem sporo tej trawy produkuje. Potem tylko z rolki rozwija, podlewa i trawniczek w kilka dni gotowy n0.gif. Wyszłam w końcu na mój ulubiony, po lasku, fragment trasy - rozległą łąkę. Zachodnie niebo przybrało przepiękne barwy od różowej purpury, poprzez pomarańcz i ciepły żółty do jasnego i coraz ciemniejszego błękitu. Na tym pięknym tle czarną kreską rysował się charakterystyczny profil stolicy. Piękny widok. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu fotograficznego. Doszłam do półmetka, zrobiłam szybki zwrot i nie zatrzymując się maszerowałam z powrotem. Przede mną 4 km i zaczęło się dość szybko ściemniać. Nad łąką co rusz przelatywały małymi stadkami kaczki, powracające na noc do swych gniazd. Ucichły świerszcze, które jeszcze przed chwilą grały swój wieczorny koncert. Przyroda zasypiała. Znowu minęłam towarzystwo, żegnające się na kilka miesięcy ze swoim grillem, głośniejsze z każdym piwem. Przede mną ciemniała ściana cichego i bardzo (nagle) tajemniczego lasu. Potykając się o korzenie nie maszerowałam a gnałam z duszą na ramieniu, potykając się o wystające korzenie. Było zupełnie ciemno, nie przedzierało się tu żadne uliczne, czy jakieś inne (domowe) światło. Każdy szelest był złowrogim sygnałem czyjejś obecności. W takich chwilach wyobraźnia dramatycznie uzupełnia to czego nie widać i czego nie słychać. n29.gif Wreszcie zaczęło jaśnieć przed mną osiedle domków, na którym mieszkam. Ufff Następnym razem, lepiej sobie zaplanuję swój walking, nordic? nie, ten był dramatic n0.gif